KIM JEST WILLIAM BRANHAM?

William Branham urodził się na farmie, w pobliżu Berksville, w stanie Kentucky, niedaleko miejsca, gdzie mniej więcej 100 lat wcześniej urodził się Abraham Lincoln. Nikt nie jest pewien co do dokładnej daty, ponieważ w owych czasach nie rejestrowano urodzin w Kentucky, aczkolwiek przyjmuje się, że urodził się 6 kwietnia 1909 roku i ważył tylko 5 funtów (2,27 kg). Jego matka miała 15 lat a ojciec 18.
W pierwszym dniu jego życia stało się coś bardzo niezwykłego. Kiedy kobieta odbierająca poród umyła go i położyła przy matce, podeszła do okna, by otworzyć okiennice. W tamtych dniach w oknach domu Branhamów nie było szyb i dopływ światła i powietrza regulowano otwieraniem i zamykaniem drewnianych okiennic. Właśnie świtało nad polami i do środka wpadło kilka promieni światła. Wraz z tym światłem w pokoju pojawiła się mała okrągła aureola o średnicy około 30 centymetrów, świecąc jasnym światłem nad łóżkiem, w którym leżała matka i niemowlę.

W tym domu urodził się W. M. Branham

Od tamtego czasu aureolę tę widziało tysiące ludzi i jest ona niewątpliwie tą samą, która uwidoczniona jest na fotografii, zrobionej w Houston, w Teksasie, podczas styczniowej kampanii w 1950 roku.

Relacja o tej fotografii wraz z fotokopią oświadczenia George’a Lacy – człowieka, który z ramienia rządu zajmuje się badaniami nad podejrzanymi dokumentami – znajduje się na końcu tego rozdziału. Kiedy akuszerka wraz z rodzicami zobaczyła tę aureolę, wszyscy zaczęli krzyczeć, przestraszyli się i nie rozumieli, co to wszystko znaczy. Dopiero wiele lat później, ci, którzy wiedzieli o tej aureoli, zrozumieli, że nad tym człowiekiem spoczywa ręka Boża z powodu wielkiej usługi dla całego świata.
W rodzinie Branhamów nie brano pod uwagę żadnej formy religii. Jego dziadek był katolikiem, ale najwyraźniej jego matka i ojciec nie poświęcali żadnej uwagi chrześcijaństwu. Lecz z powodu tego niezwykłego wydarzenia, które miało miejsce przy jego narodzeniu, matka zabrała go do pobliskiego kościoła babtystycznego. Wizyta ta pozostała na wiele lat jego pierwszą i ostatnią wizytą w kościele.
Wczesną jesienią 1909 roku Kentucky przeżyło jedną z najgorszych śnieżnych burz. W tym czasie ojciec Williama Branhama był daleko poza domem, pracując w obozowisku pracowników leśnych, gdzie ta ostra burza zatrzymała go. Szybko zapas jedzenia i opału zaczął się wyczerpywać. Jego matka raz po raz wychodziła na zewnątrz i przynosiła wszystko, co nadawało się na opał, by uratować swe dziecko i siebie od zamarznięcia na śmierć. Nie mieli nigdy dostatku pożywienia, a kiedy ich skromny zapas się skończył, czuła, jak opuszczają ją siły. Jedynie szybka pomoc mogłaby utrzymać ich przy życiu. W końcu stała się tak słaba, że uświadomiła sobie, że gdyby jeszcze raz wyszła na zewnątrz po drewno, mogłaby nie mieć już sił powrócić.
Wzięła niemowlę, opatuliła jak mogła i położyła do łóżka, czekając, aż przyjdzie i zabierze ich śmierć. Umarliby, gdyby nie pewien pobożny stary sąsiad, którego nie wiadomo z jakich przyczyn napełniły obawy o rodzinę Branhamów. Po zorientowaniu się w sytuacji stwierdził on, że z ich komina nie unosił się dym. Mimo grubej warstwy śniegu ten starszy człowiek przebił się do ich skromnej gontowej chatki i stwierdził, że drzwi do niej zamknięte były od wewnątrz. Uświadomił sobie, że ktoś musi być w środku a nie widząc żadnej oznaki tego, że w środku pali się w piecu, włamał się do niej.

Kiedy się znalazł wewnątrz, zaskoczył go widok, jaki tam zastał. Matka była bliska śmierci z zimna i głodu. Prosił Boga, by zachował ich życie i nie pozwolił tej młodej matce i dziecku odejść w ten sposób ze świata. Szybko zebrał drewno do pieca i został tam, aż rozpalony na dobre ogień, ogrzał ten skromny dwupokojowy dom. Następnie postarał się dla matki i dziecka o pożywienie i ich stan zdrowia zaczął szybko powracać do normy.
Niedługo po tym wydarzeniu rodzina Branhamów przeprowadziła się do Utica, w stanie Indiana, a w następnym roku, na farmę oddaloną o 5 mil od Jeffersonville, w stanie Indiana, a o 2 mile od dzisiejszego miejsca jego zamieszkania. Jego młodość była naznaczona piętnem tragedii, ubóstwa i niezrozumienia.
Jedne z najbardziej żywych wspomnień młodości Williama Branhama odnoszą się do ubóstwa, w którym musieli żyć. Ojciec jego pracował dla zamożnego farmera, u którego zarabiał 75 centów dziennie. Przypomina sobie, jak wracał do domu, a jego koszula przyklejona była do spalonych przez słońce pleców i matka musiała pomagać mu ją zdjąć posługując się nożyczkami. Ich skromny dom stanowiła chatka o dwóch pomieszczeniach, z brudnymi podłogami i kuchennym zlewem, który znajdował się na zewnątrz, na dworze pod jabłonią.
Po raz pierwszy, w słyszalny sposób, Bóg przemówił do Williama Branhama, gdy ten miał około 7 lat. Właśnie zapisano go do wiejskiej szkoły, która znajdowała się w odległości paru mil od Jeffersonville, Indiana. Tego popołudnia, po powrocie ze szkoły do domu, miał zamiar przyłączyć się do innych chłopców i pójść z nimi na ryby. Kiedy jednak młody Branham już miał wychodzić z domu, zawołał go ojciec i oznajmił mu, że będzie musiał nosić wodę do jego bimbrowni. Było to dla niego oczywiście wielkie rozczarowanie, ponieważ chłopiec bardzo lubił polować i łowić ryby, wiedział jednak, że skoro ojciec kazał mu nosić wodę, będzie musiał wykonać polecenie.
Kiedy chodził z wodą, zatrzymywał się, by nabrać sił pod pewną starą topolą, w połowie drogi pomiędzy domem a stodołą. Któregoś dnia będąc w tym miejscu nagle usłyszał w liściach odgłos wiejącego wiatru. Rozejrzał się dookoła i uświadomił sobie, że dzień był bezwietrzny, słoneczny i ciepły. Kiedy jej, że wystraszył się tylko i nic nie wspomniał o wietrze wiejącym przez liście ani o tym głosie. Matka położyła go do łóżka, sądząc, że chłopiec doznał nerwowego szoku. O ile to tylko było możliwe, unikał zbliżania się do tego drzewa. Wolał raczej zejść z drogi i obejść je, idąc drugą stroną ogrodu.
Kiedy dwa tygodnie później bawił się na brzegu rzeki Ohio, ujrzał wizję. Zobaczył w niej wznoszący się most, rozwijający się z jednego brzegu rzeki, który jest po stronie Kentucky, na drugi, który jest w stanie Indiana. Kiedy budowa tego mostu poruszała się naprzód – w kierunku Indiany, widział, jak 16 mężczyzn spadło z mostu do wody. Poszedł do domu i opowiedział o tym matce, ona jednak doszła do wniosku, że musiał zasnąć i to mu się przyśniło. Jednakże młody William Branham wiedział, że nie spał ani nie śnił. Nie rozumiał jednak tego, co widział.
22 lata później, dokładnie na tym miejscu, między Louisville, w stanie Kentucky, a Jeffersonville, w stanie Indiana, zbudowano miejski most. W czasie budowy tego mostu zginęło 16 mężczyzn. Bóg mówił do tego młodego człowieka, budując fundament, by miał wiarę w to, co Bóg miał zamiar pokazać mu w przyszłości.

Most miejski

Był świadomy, że ktoś był blisko niego i wydawało mu się, że ten ktoś zawsze chce z nim rozmawiać. Jednak matka ostrzegała go przed spirytyzmem i demonicznymi mocami, dlatego bał się tego i starał się zawsze to ignorować.
Jakby w ich nędzy nie było dość nieszczęścia i smutku, jego ojciec rozpił się. William przypomina sobie pewien cały rok szkolny, podczas którego nie miał koszuli do ubrania. Pamięta, jak będąc w szkole przyglądał się innym ubranym dzieciom i zaczął rozumieć, że alkohol okradł jego rodzinę z artykułów pierwszej potrzeby.
Przeczytał raz o Abrahamie Lincolnie, który jako młodzieniec zszedł ze statku w New Orleans i zobaczył, jak biali sprzedawali na licytacji rosłego Murzyna, odrywając go od jego rodziny. Jego żona i dziecko płakali, kiedy tego człowieka sprzedawano jak konia. Lincoln uświadomił sobie, że to było zło i przyrzekł, że pewnego dnia zrobi coś w tej sprawie, choćby nawet miało to go kosztować jego własne życie.
Podobnie młody William Branham siedząc w szkole, zastanawiał się nad biedą, w której była jego rodzina z powodu alkoholu. Był przekonany, że to zła rzecz. Postanowił też, że pewnego dnia zrobi coś w tej sprawie, choćby to go miało nawet kosztować jego życie. Nie zapomniał o swoim przyrzeczeniu; czyni i będzie dalej czynił wszystko, co będzie mógł, aby uświadomić ludziom szkodliwy wpływ alkoholu i tytoniu.
William Branham opowiada, jak pewnego dnia jego nauczycielka – pani Temple, zapytała go, dlaczego nie zdejmuje w szkole swego płaszcza. Nie mógł powiedzieć jej, że nie ma koszuli, powiedział więc, że jest mu bardzo zimno. – Dobrze – powiedziała – w takim razie przejdź na drugą stronę klasy i usiądź przy ogniu. – Musiał oczywiście wykonać jej polecenie. Przeszedł więc na drugą stronę klasy i usiadł przy piecyku. Tam było mu gorąco jak nigdy i choć pot spływał mu po plecach – płaszcza zdjąć nie mógł. Nie mogła tego zrozumieć, zapytała więc, czy nie jest mu już ciepło, na co odpowiedział: – Nie, proszę pani. – w końcu doszła do wniosku, że brała go grypa – posłała go więc do domu.
Choć nie miał nic przeciwko temu, że mógł pójść do domu, nie mógł jednak oprzeć się łzom. By ukryć fakt, że nie miał koszuli tak jak inne dzieci, musiał okłamać swoją nauczycielkę i powiedzieć jej, że jest mu zimno. W końcu zdobył koszulę – koszulę, którą zrobił ze starej sukienki, jaką jedna z jego kuzynek zostawiła w ich domu. Choć odciął spodnią część, jednak nie przypominała ona bardzo koszuli. Inne dzieci śmiały się z niego i mówiły, że ma na sobie dziewczęcą sukienkę. Znowu kłamał, mówiąc: – Nie, ależ skądże – to mój indiański strój. – Nie uwierzyły mu jednak i znowu wrócił do domu w płaczu.
Lloyd, jego kolega z klasy, sprzedawał czasopismo Pionier. Sprzedając to czasopismo, zapisał się do tak zwanych Samotnych Harcerzy i dostał mundurek tej organizacji. Było to w czasie Pierwszej Wojny Światowej, kiedy mundury były bardzo popularne. Młody William Branham podziwiał naturalnie ten harcerski mundurek, chciał bowiem zawsze być żołnierzem. To oczywiste, że skoro nie miał koszuli, tym bardziej nie stać go było na mundurek. Zapytał się więc swojego przyjaciela:
– Lloyd, kiedy zedrzesz już ten mundurek, dasz mi go?
– Pewnie, dam ci go, Billy.
Czekał i czekał, ale choć ten chłopiec chodził w mundurku non-stop, wyglądało na to, że on się wcale nie niszczył. Kiedy w końcu zauważył, że Lloyd już w tym mundurku nie chodzi, poprosił go o niego. Niestety – jego przyjaciel zapomniał, że obiecał mu dać mundurek i jego matka pocięła go na łaty. Udało mu się znaleźć tylko jedną część, jaka jeszcze pozostała z mundurka – była nią nogawka. I młody Branham poprosił go, by mu ją dał.
Zabrał ją do domu i ubrał. Był bardzo dumny, ponieważ był to jedyny kawałek ubrania, jaki posiadał, który przypominał w jakiś sposób mundur żołnierza. Myślał sobie, że teraz jest z całą pewnością prawdziwym żołnierzem, bo ma na sobie tę jedną nogawkę. Chciał w niej chodzić do szkoły, nie wiedział jednak, jak to zrobić, by znów nie śmiały się z niego dzieci. Postanowił więc zmyślić historię, że zranił się w nogę i używał tej nogawki jako bandaż. Kiedy jednak przyszedł do szkoły, dzieci nie chciały mu w to uwierzyć – znowu się z niego śmiały i znowu wrócił do domu w płaczu.
Sobota była najważniejszym dniem w rodzinie Branhamów. W tym dniu zaprzęgano starego muła Kootsie do wozu na przewóz drzewa, potem pan Branham z małżonką i ze wszystkimi małymi Branhamami wsiadali na wóz i jechali do miasta. W mieście nabywali tygodniowy zapas żywności, a właściciel sklepu spożywczego zawsze dawał im dla pięciu dzieci torebkę miętusów.
Jego ojciec musiał być zawsze bardzo ostrożny, by porozdzielać te cukierki bardzo sprawiedliwie, dla uniknięcia kłopotów, bo pięć par zgłodniałych oczu bardzo uważnie obserwowało każdy jego ruch. William Branham, najstarszy z synów, miał zwyczaj nie jeść wszystkich swoich cukierków w sobotę, lecz zostawiał sobie trochę na nadchodzący tydzień, w którym mógł dobić interesu z innymi dziećmi. W zamian za to, że mogły sobie trochę polizać jego cukierki, on mógł nakłonić je do tego, by mu pomagały w pracobieta paląca papierosa. A kiedy wszedł do samochodu, ona powiedziała:
– Zapalisz, Billy?
– Nie, dziękuję bardzo, nie palę.
– Nie palisz? Powiedziałeś nam, że nie pijesz, nie tańczysz, a teraz mówisz, że nie palisz. Co ty lubisz?
– No cóż – odpowiedział – bardzo lubię polować, łowić ryby. Lubię bardzo chodzić do lasu.
Dziewczyna roześmiała się i zaczęła z niego kpić. Wkrótce inni chłopcy razem z dziewczętami zaczęli ubliżać jego zainteresowaniom i znowu uświadomił sobie fakt, że odróżniał się od pozostałych ludzi. W końcu dziewczyna powiedziała:
– Na towarzystwie maminsynka to mi nie zależy.
Czegoś takiego nie mógł już znieść, bo identycznie nazwał go jego ojciec – wtedy nad rzeką – kiedy odmówił wzięcia łyka bimbru. Powiedział więc do tych młodych ludzi:
– Nikt nie będzie nazywał mnie maminsynkiem, dajcie mi papierosa – zapalę.
Wziął papierosa i już go miał przykładać do ust, kiedy usłyszał ten znany odgłos jakby wiejącego wiatru przez liście. I znowu głos ten przyszedł do niego, mówiąc:
– Nigdy nie pij, nie pal ani w żaden sposób nie zanieczyszczaj swojego ciała, bo kiedy będziesz starszy, mam dla ciebie zadanie do wykonania.
Ogarnął go taki strach, że nie mógł po prostu włożyć tego papierosa do ust. Wiedząc, że wszyscy będą się z niego śmiać, nie wytrzymał i rozpłakał się. Wyszedł z samochodu i zaczął biec drogą w kierunku swego domu. Koledzy ruszyli za nim autem, oświetlali go światłami samochodu, śmiali się i kpili sobie z niego. Kiedy ciągle za nim jechali, zbiegł z drogi i zaczął biec przez pole w kierunku domu. Biegł tak długo, jak mógł.
Wyczerpany, musiał w końcu usiąść. Zaczął gorzko płakać i życzył sobie śmierci dlatego, że nie był taki jak inni. Ludzie go nie rozumieli, a on nie potrafił się cieszyć będąc razem z nimi. Kiedy tak siedział na kamieniu, płacząc, poczuł, że ktoś jest blisko niego. Z początku zląkł się tak bardzo, że obawiał się zobaczyć kto to. Kiedy jednak w końcu to zrobił, nie dostrzegł nikogo, choć był pewien, że czuje, iż ktoś jest w kępie krzaków, w odległości około 50 stóp od kamienia, na którym siedział. Nie rozumiał wtedy tego wszystkiego, co się działo i nie tylko życzył sobie śmierci z powodu smutku, jaki go ogarnął, ale był jeszcze do tego bardzo przestraszony. Znowu rzucił się do ucieczki przez pole, płacząc i biegnąc co sił w nogach.
Jako młodzieniec zawsze marzył o tym, by wyjechać na zachód. Czuł się zawsze wspaniale na otwartej przestrzeni i właśnie tam – na polach, na łonie przyrody spędzał swoje najprzyjemniejsze chwile. Kiedy miał 19 lat, postanowił, że wyjedzie na zachód, gdzie przypuszczał, że uda mu się znaleźć pracę na ranczo. Pewnego wrześniowego poranka oznajmił mamie, że wybiera się na biwak do Tunnel Mill (to często odwiedzane przez niego miejsce znajduje się około 14 mil od Jeffersonville). Powiedział jej to tak, bo gdyby wyjawił, że chce wyjechać na zachód, wtedy błagałaby go i przekonywała, by tego nie czynił.

Fotografia wykonana w 1928 r. podczas pierwszej wizyty brata Branhama na Zachodzie, gdy miał 19 lat.

Napisał do niej list dopiero, kiedy był w Arizonie i znalazł pracę w pobliżu miasta Phoenix. Ale tak naprawdę to uświadamiał sobie, że ucieka od Boga, jednak nie chciał przed samym sobą się do tego przyznać. Bardzo podobało mu się życie na ranczo, lecz tak jak w przypadku innych przyjemności i ta nowość wkrótce spowszedniała i zatęsknił znowu za domem.
Nie zdążył pobyć bardzo długo na zachodzie, kiedy otrzymał od matki list z wiadomością, że jego brat Edward jest bardzo chory. Nie przejmował się tym za bardzo, ponieważ jak dotąd w rodzinie Branhamów nikt jeszcze nie umarł, myślał więc, że i on wkrótce wróci do zdrowia. Jednakże parę dni potem, kiedy wrócił z miasta na ranczo, otrzymał następującą wiadomość: „Bill, wyjdź na północne pastwisko. Bardzo ważna sprawa”. Natychmiast się tam udał i pierwszą osobą, którą spotkał, był stary kowboj, którego nazywano Tata. Tata miał smutną twarz, kiedy mówił do Williama Branhama, że ma dla niego przykrą wiadomość a akurat wtedy nadszedł brygadzista i powiedział mu, że właśnie zawiadomiono go, że jego brat Edward umarł. Wieść ta okropnie zaszokowała go, kiedy sobie uświadomił, że już nigdy nie zobaczy swego brata żywego.
Kiedy tam stał, przez myśli przebiegały mu różne wydarzenia. Opierał się Bogu – wiedział o tym. A mimo to, Bóg mówił do niego nawet przez śmierć jego brata. Pierwszą rzeczą, która przyszła Williamowi Branhamowi na myśl, było pytanie, czy jego brat był gotowy umrzeć. Odwrócił się, zaczął patrzeć w prerię, a z jego oczu spływały łzy. Przypomniał sobie, jak jako młodzieńcy pracowali razem i jak życie było dla nich okrutne i twarde. Przypomniał sobie, jak razem chodzili do szkoły, nie mając wystarczająco jedzenia w swoich wiaderkach na drugie śniadanie, bez należytego odzienia, a palce od nóg wystawały im z butów. Musieli nosić stare płaszcze, spięte u szyi, bo nie mieli na sobie koszuli. Przypomniał sobie, jak pewnego dnia matka dała im do ich wiaderek na drugie śniadanie prażoną kukurydzę i jak z obawy przed tym, że może go ominąć jego część, wyszedł i wziął sobie garść prażonej kukurydzy, zanim przyszła pora na drugie śniadanie.
Kiedy stał tam i patrzył na wschód przez prerię, znowu zadał sobie pytanie. Czy jego brat był gotowy na śmierć? A co by było, gdyby to on sam umarł – czy byłby gotowy? I znowu musiał przyznać w duchu, że nie jest gotów ani też nie chce spotkać się z Bogiem.
Pierwszą w życiu modlitwę usłyszał William Branham, jak pamięta, na pogrzebie swego brata. Nabożeństwo pogrzebowe odprawiał Wielebny McKinney z kościoła w Port Fulton. Podczas pogrzebu powiedział:
– Może jest tutaj ktoś, kto nie zna Boga – jeśli tak, dlaczego Go teraz nie przyjmiesz? – To dotknęło Williama Branhama, który przyjechał z powrotem do domu na pogrzeb. Uświadomił sobie, że nie zna Boga.
Po pogrzebie nie wrócił na Zachód, ale dostał pracę w Przedsiębiorstwie Użyteczności Publicznej stanu Indiana. Po dwóch latach pracy przy sprawdzaniu liczników w dziale gazowni w New Albany, zatruł się gazem. Wypadek ten zapoczątkował chorobę, która zmusiła go do przyjęcia Boga i posłuszeństwa wobec Niego. Udał się do wszystkich możliwych lekarzy, lecz żaden nie potrafił udzielić mu pomocy. W końcu zabrano go do specjalisty w Louisville, Kentucky, gdzie powiedziano mu, że musi poddać się operacji usunięcia wyrostka robaczkowego. Nie czuł żadnych objawów zapalenia wyrostka robaczkowego, dlatego nie mógł tego zrozumieć – powiedziano mu jednak, że aby wrócić do zdrowia, musi poddać się tej operacji.
Doszedł do przekonania, że skoro musiał poddać się operacji, był być może bardziej chory, niż sobie uświadamiał, dlatego chciał, by ktoś znający Boga był przy nim. Wezwał więc pastora Pierwszego Zboru Baptystycznego, który został przy nim, kiedy wieziono go na salę operacyjną. Tuż przed rozpoczęciem operacji poczuł, że gwałtownie słabnie. Jego myśli napełniła obawa, że po niej już nigdy nie wróci do życia, lecz że będzie wezwany, by stanąć przed Bogiem, a zdawał sobie sprawę, że nie jest gotowy. Po raz pierwszy w życiu wołał do Boga o pomoc.
Natychmiast po operacji dożył następnej wizji, która była punktem zwrotnym w jego życiu. Zobaczył siebie w głębi wielkiej puszczy, a do jego uszu coraz bardziej zbliżał się odgłos wiatru i szeleszczących liści. Pomyślał w sercu, że to śmierć, która przychodzi, by go zabrać. O, jak wołał do Boga – nie był bowiem gotowy stanąć przed swoim Stwórcą. Wiatr ten coraz bardziej się zbliżał i był coraz głośniejszy. A wtedy wydało mu się, że jakby znów przeniósł się do swych chłopięcych lat i stanął na tej dróżce pod topolą, pod którą po raz pierwszy usłyszał głos, mówiący do niego, kiedy miał 7 lat. Znowu głos ten powiedział:
– Nigdy nie pij, nie pal ani nie zanieczyszczaj w żaden sposób swego ciała… Wzywałem cię a nie chciałeś przyjść. – Słowa te zostały powtórzone trzy razy. Wtedy William Branham zawołał:
– Panie, jeśli to Ty, pozwól mi jeszcze raz wrócić na ziemię, a będę głosił Twoją Ewangelię z dachów domów i na rogach ulic. Powiem wszystkim o niej!
Wizja ta skończyła się. Poczuł, że wróciły do niego siły, że śmierć oddala się i że będzie zdrowy. Lekarz wciąż nie opuszczał szpitala, chciał bowiem wiedzieć, co będzie się dalej dziać z jego pacjentem. Kiedy zobaczył Williama Branhama, powiedział:
– Nie chodzę do kościoła, moje obowiązki lekarskie są tak wielkie, że nie mam na to czasu – wiem jednak, że Bóg nawiedził tego chłopca. – Najwyraźniej wcześniej uważał, że William Branham nie przeżyje tej operacji, ale on, nie tylko, że przeżył, lecz wydawał się być silniejszym i zdecydowanie powracał do zdrowia. Nie rozumiał tego ani lekarz, ani William Branham. Jestem jednak pewien, że gdyby wiedział to, co wie teraz, nie byłby zdezorientowany, lecz mógłby to łatwo wyjaśnić doktorowi a także innym zainteresowanym.
Po kilku dniach wypuszczono go ze szpitala i wrócił do domu. Zaczął wtedy szukać Boga. Dotąd nie miał żadnego religijnego przygotowania – nie wiedział, jak ma Go znaleźć; nie zważał na wagę Słowa. Chodził od jednego kościoła do drugiego, usiłując znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłby otrzymać od chrześcijan pomoc i pouczenie co do tego, jak ma się spotkać z Bogiem.
Pewnego wieczora, w domu, poczuł takie pragnienie za Bogiem, że przeląkł się, że jeśli Go nie znajdzie, nie zdoła dalej żyć. Nie chciał nikomu przeszkadzać, wyszedł więc i poszedł do starej drewnianej szopy, która była z tyłu domu i tam właśnie próbował się modlić. Nie umiał się modlić, podniósł jednak swe serce do Boga i wołał do Niego jak tylko potrafił. Nagle pojawiło się światło w kształcie krzyża i przemówił do niego jakiś głos w języku, którego nie rozumiał. Potem to zniknęło. Przejęty, zastanawiając się nad tym zjawiskiem, powiedział:
– Panie, jeśli to Ty, wróć, proszę, i przemów do mnie jeszcze raz. – To światło znowu weszło do szopy, kiedy się modlił, potem znowu pojawiło się po raz trzeci – wtedy uświadomił sobie, że spotkał się z Bogiem. Był szczęśliwy i pełen wdzięczności.
Podniósł swoje serce do Boga w dziękczynieniu, wyskoczył z szopy i pobiegł do domu tak jakby unosił się nad ziemią. Jego matka powiedziała:
– Bill, co ci się stało?
– Nie wiem, ale czuję się naprawdę dobrze – odpowiedział. Zamiast pozostać w domu, gdzie byli ludzie, wolał wyjść na dwór, tam, gdzie mógł być sam na sam ze swoim nowo znalezionym Przyjacielem.
Później poznał się z Wielebnym Royem Davisem – pastorem Misyjnego Zboru Babtystycznego, znajomość z którym była wielkim błogosławieństwem dla Williama Branhama w początkach jego chrześcijańskiej drogi. Jedną z pierwszych rzeczy, z której sobie zdał sprawę, było to, iż Bóg chce, aby usługiwał a w tym celu musiałby go uzdrowić. Udał się do zboru, gdzie wierzono w pomazywanie olejkiem i po modlitwie został natychmiast uzdrowiony. Wiedział, że pierwsi uczniowie posiadali coś, czego nowocześni kaznodzieje nie mają. Prosił więc Boga, by dał mu to, co mieli ci uczniowie.
Uczniowie tamci byli ochrzczeni Duchem Świętym, uzdrawiali chorych i dokonywali wielkich cudów w imieniu Jezusa. Zaczął się modlić o chrzest Ducha Świętego. Po około 6 miesiącach, kiedy otrzymał ten chrzest, Bóg przemówił do niego i polecił mu głosić Słowo i modlić się za chorych.
Kiedy William Branham nawrócił się do Boga i odpowiedział na Boże wołanie, wydawało mu się, że wszystko przebiega tak cudownie. Był szczęśliwy, cieszył się z towarzystwa ludzi.
Po raz pierwszy w życiu nie czuł się czarną owcą, nie był wyrzutkiem, mając przekonanie, że Bóg jednak chyba jest w stanie wziąć ten tak beznadziejny przypadek człowieczeństwa i coś z tego uczynić.
6 miesięcy po jego nawróceniu zaplanowano jego pierwsze zgromadzenie. Rozpoczął usługiwać na zgromadzeniach namiotowych w swoim własnym mieście Jeffersonville. Ocenia się, że w każdym zgromadzeniu brało udział aż 3 tysiące ludzi i wielu się nawróciło. Było to wówczas czymś niezwykłym nawet gdy chodziło o jakiegoś wielkiego kaznodzieję, a w jego przypadku była to pierwsza kampania.
Po kampanii przeprowadzono chrzest wodny, który przyjęło ponad 130 osób. To właśnie wtedy nad nim pojawiło się niebiańskie światło – kiedy chrzcił 17. osobę. Światło to widziało wielkie zgromadzenie ludzi, którzy stali na brzegach rzeki Ohio, a w gazecie zamieszczono o nim artykuł.

William Branham udziela chrztu wodnego w Imieniu Jezusa Chrystusa.

Ludzie, którzy dożyli zbawienia na namiotowym zgromadzeniu w Jeffersonville, postanowili zbudować dom modlitwy, który znany jest teraz jako Dom Modlitwy Branhama.
Kilka następnych lat było owocnych. Spoczywało na nim Boże błogosławieństwo. Otrzymywał wizje dotyczące tego, co miało się wydarzyć w przyszłości. Wtedy ich nie rozumiał, kiedy jednak się wypełniały, mógł zobaczyć, że widzenia, które otrzymywał od Boga, były dokładne. Podczas pierwszych lat swojej usługi spotkał Hope Brumbach, dziewczynę, z którą się później ożenił. Po zalotach, które trwały około 5 miesięcy, William Branham postanowił, że zapyta się jej, czy zechce wyjść za niego za mąż. Była miłą dziewczyną, więc gdyby okazało się, że nie miałby się z nią żenić, postanowił nie marnować jej czasu.
Opowiem wam historię jego nieśmiałości, listownej propozycji, jego małżeństwa i innych wydarzeń, które towarzyszyły ich szczęśliwemu małżeństwu, jak gdyby słowami brata Branhama, w jego prostym, lecz dramatycznym stylu.
Byłem zwykłym, wiejskim chłopcem i do tego bardzo wstydliwym. Zważywszy to jak bardzo byłem nieśmiały, prawdopodobnie dziwicie się, że w ogóle się ożeniłem.
Spotkałem wspaniałą chrześcijankę; była w moich oczach cudowna. Kochałem tę dziewczynę i chciałem się z nią ożenić, nie miałem jednak odwagi poprosić ją o rękę. Była zbyt dobrą dziewczyną, by marnować ze mną czas – dostałaby kogoś innego – wiedziałem więc, że muszę ją o to szybko zapytać. Zarabiałem tylko 20 centów na godzinę, a jej tata zarabiał 500 dolarów miesięcznie. Kiedy ją tylko zobaczyłem, za każdym razem robiłem postanowienie, że poproszę ją o rękę jeszcze tego wieczora. Jednak język stawał mi w gardle i nie potrafiłem tego zrobić. Nie wiedziałem po prostu, co robić. Wiecie, co w końcu zrobiłem? Napisałem do niej list.
No cóż, list ten miał w sobie trochę więcej romantyczności niż taki, w którym pisze się Droga Pani. Dałem z siebie wszystko, by napisać dobry list, choć jestem pewien, że był słaby. A więc rano miałem wrzucić go do skrzynki, kiedy właśnie przyszła mi do głowy myśl, co by było, gdyby ten list przypadkowo dostał się do rąk jej matki. Mimo to nie miałem odwagi, by jej go wręczyć osobiście. W końcu, w poniedziałek rano zdobyłem się na to, by wrzucić go do skrzynki. Miałem się z nią spotkać w środę wieczorem i zabrać ją do zboru. Przez wszystkie dni poprzedzające tę środę byłem bardzo zdenerwowany. W środę wieczorem poszedłem, by się z nią zobaczyć. Kiedy szedłem do niej, myślałem, co będzie, jeśli jej matka wyjdzie i powie: – William Branham! – Wiedziałem, że łatwo dałbym sobie radę w rozmowie z jej ojcem, lecz nie byłem tego tak pewien, jeśli chodzi o jej matkę.
W końcu podszedłem do drzwi i zawołałem Hope. Wyszła i powiedziała:
– Cześć, Billy, wejdź do środka.
– Usiądę tylko na werandzie, jeśli nie masz nic przeciwko temu – odpowiedziałem. Było to takie moje zabezpieczenie przed tym, by mnie nie dopadli w środku. Powiedziała:
– Dobrze, będę gotowa za chwileczkę. – Choć miałem stary model Forda T, powiedziała: – Do zboru nie jest daleko; przespacerujmy się. – To mnie zaniepokoiło i byłem pewien, że coś się stało. Ruszyliśmy w drogę do zboru, lecz ona nic nie mówiła. Byłem tego wieczora tak zdenerwowany, że w ogóle nie mogłem skupić się na tym, co głosił kaznodzieja. Wiecie, jak kobieta potrafi trzymać was w niepewności.
Kiedy wyszliśmy ze zboru, zaczęliśmy iść ulicą. Była to księżycowa noc. Ciągle nic nie mówiła. W końcu doszedłem do przekonania, że ona tego listu nie dostała. Poczułem się lepiej – myślałem sobie, że listonosz pomylił się i wrzucił go do niewłaściwej skrzynki i szybko doszedłem do siebie. Szliśmy dalej. Spojrzałem na nią, kiedy wyszliśmy z cienia drzew; jej ciemne oczy mieniły się w świetle księżyca. Pomyślałem: „Ach”. Wyglądała jak anioł. W końcu zapytała:
– Billy?
– Słucham – odpowiedziałem.
– Otrzymałam twój list.

Ojej! Myślałem: „Och! och! Masz ci los, teraz to ci się dostanie, Bill – wszystko przepadło”. Myślałem, że specjalnie poczekała aż do skończenia nabożeństwa. Nic więcej nie powiedziała. Wtedy ja zapytałem:
– Mówisz, że otrzymałaś mój list?
– Uhm.
Myślałem sobie: „Dlaczego nic nie mówisz? Powiedz coś szybko”. Nie mogłem tego wytrzymać, wiecie, jakie są panie, będą cię trzymać w niepewności. Przeszliśmy prawie odległość miejskiego bloku, a ona nic nie powiedziała. W końcu zapytałem:
– Czy czytałaś go?
– Uhm – odpowiedziała. Fiuuu!
– Co o nim sądzisz? Czy było w nim coś niewłaściwego? – zapytałem.
– Ee. – Pragnąłem, żeby tylko coś powiedziała. Potem zapytałem:
– Czy podobało ci się to, co było w nim napisane?
– Uhm.
– Czy przeczytałaś cały?
– Uhm.
No cóż – pobraliśmy się. W końcu nam się to udało. Lecz zanim to zrobiliśmy, postanowiliśmy, że będziemy musieć zapytać o zgodę jej rodziców. Wiedziałem, że najlepiej dam sobie radę z ojcem, a więc zgodziłem się na to, że zapytam jego. Ona miała zapytać się o pozwolenie matki. Odkładałem to jak długo mogłem, bo na samą myśl o tym, nie umiałem się po prostu opanować. W końcu, pewnego wieczora powiedziałem „dobranoc” i miałem już odchodzić, kiedy Hope skinęła na mnie i wskazała mi na swego ojca. O rety! Wiedziałem, co to znaczy. Nadszedł ten czas. Nie mogłem już tego dłużej odkładać. Zapytałem się go, czy nie mógłby ze mną przez chwilę porozmawiać na dworze, na werandzie. – Oczywiście, Billy – odpowiedział. Kiedy wyszliśmy na werandę, powiedziałem:
– Ładny wieczór, co, Charlie?

– Pewnie, Bill – odpowiedział.
– No cóż, hm – starałem się coś powiedzieć. A on powiedział:
– Zgoda Bill, możesz ją mieć.
– Dziękuję, Charlie – powiedziałem. O rety! Zaoszczędził mi mnóstwa kłopotów. Potem powiedziałem:
– Popatrz, Charlie, nie mogę jej zapewnić takiego życia jak ty. – Był on jednym z organizatorów związków zawodowych na Pensylwańskich Kolejach. Ho, ho – zarabiał wiele pieniędzy. A ja zarabiałem 20 centów na godzinę kilofem i łopatą.

William Branham z teściem, Charlie Brumbachem.

– Lecz wiem jedno – kontynuowałem – jeszcze nigdy nie widziałem na świecie kogoś, kogo bym bardziej kochał niż ją. Kocham ją całym sercem i obiecuję ci, Charlie, że będę pracował, jak długo będę mógł i zrobię wszystko co w moich siłach, by być wiernym i dobrym dla niej. Zrobię wszystko, co będę mógł, by zarobić na jej utrzymanie.
– Wolę, byś miał ją ty niż ktokolwiek inny – powiedział – dlatego, że to właśnie się liczy, Bill. Nie są to pieniądze, lecz szczęście.

Tak się cieszę, że on do tego tak podchodził. Szczęście nie zależy od tego, ile dóbr tego świata posiadasz, lecz od tego, czy jesteś zadowolony z tej porcji, którą tobie wyznaczono. Tak jest. Czy masz dużo, czy mało, dziękuj za to Bogu.
Pobraliśmy się i nie wierzę, by było na świecie szczęśliwsze miejsce niż nasz miły dom. Pamiętam, co mieliśmy, kiedy zaczęliśmy w dwóch pokojach nasze życie. Kupiłem starą kuchenkę od handlarza starzyzną za 1,5 dolara, a 75 centów wydałem na umieszczenie w niej paleniska. Jedna pani dała nam stare składane łóżko. W domu handlowym Sears and Roebucks kupiłem jeden z tych małych śniadaniowych kompletów, które trzeba samemu pomalować.
Nie było to wiele, lecz przyjaciele, był to dom, a ja wolałbym mieszkać w jakiejś chacie i mieć przychylność u Boga, niż mieszkać w najlepszym domu nie podobając się Jemu. Nie mieliśmy wiele z dóbr tego świata. Pamiętam, jak raz powiedziałem żonie, że będę musiał poprosić zbór o zebranie dla mnie kolekty, co miałoby nam pomóc w spłaceniu naszych długów. Nigdy wcześniej nie wziąłem pieniędzy zebranych w naszym zborze. Owej niedzieli rano poprosiłem jednego ze starszych, by wziął kapelusz i zebrał kolektę. Kiedy jednak ogłosiłem już, co mam zamiar zrobić, zobaczyłem, jak pewna stara droga matka otworzyła swą torebkę i wyjęła z niej część pieniędzy ze swojej emerytury. Och, nie miałem serca brać jej pieniędzy, wstałem więc i powiedziałem ludziom, że tylko żartowałem i chciałem się dowiedzieć, czy są gotowi to zrobić. Potem pewien członek naszego zboru dał mi stary rower, który pomalowałem i sprzedałem.
Po dwóch latach w naszym domu urodził się mały chłopiec. Jego narodziny związały nas z żoną jeszcze bardziej. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, jak płacze w szpitalu, coś powiedziało mi, że to chłopiec. Powiedziałem: – Panie, oto twój chłopiec. Nazwę go Billy – po jego ojcu, a także Paweł – z Biblii. Będzie nazywał się Billy Paul. – Lekarz wyszedł i powiedział:
– Urodził się panu chłopiec.
– Tak, nazywa się Billy Paul – odpowiedziałem.

Hope i Billy Paul

Byliśmy więc szczęśliwi. Pamiętam, jak razem pracowaliśmy. Ona pracowała w fabryce tekstylnej, starając się pomóc zarobić na nasze utrzymanie. Głosiłem każdego wieczora. Przez cały dzień pracowałem przy kopaniu rowów. Czasami, kiedy przyszedłem wieczorem do domu, moje stwardniałe ręce były zmarznięte i często krwawiły. Hope siadała wtedy i opatrywała mi je przed moim wieczornym pójściem do zboru. Któregoś razu powiedziała, że chce, bym zrobił sobie wakacje. Zaoszczędziła około 12 dolarów i chciała, bym wyjechał trochę na ryby. Powiedziałem:
– Dobrze, ale czy ty nie chcesz też pojechać na ryby?
– Nie, wolałabym zostać tutaj, bo będzie tu letnia szkoła niedzielna.
Pojechałem więc do Michigan nad jezioro Pawpaw, zaraz nad Indianą, z pewnym starym przyjacielem – kaznodzieją. Pieniędzy nie wystarczyło mi na długo i musiałem wracać do domu. W powrotnej drodze, przejeżdżając przez rzekę Mishawaka, zobaczyłem wielu ludzi zjeżdżających się na jakieś zgromadzenie. Zastanawiając się, cóż to za zgromadzenie, postanowiłem się zatrzymać. I właśnie tam poznałem zielonoświątkowców.
Ludzie ci zgromadzili się na zjeździe. Śpiewali: „Ja wiem, to była krew, ja wiem, to była krew”. Za chwilę powstał jakiś biskup i zaczął głosić na temat chrztu Ducha Świętego. Postanowiłem, że zostanę do następnego dnia. Nie miałem pieniędzy na pokój w hotelu, wyjechałem więc za miasto i zatrzymałem się w polu kukurydzy, gdzie też spędziłem noc. Nazajutrz rano wstałem wcześnie i wróciłem do zboru. Kupiłem jedynie trochę bułek i mleka, by nie stracić wszystkich pieniędzy. Kiedy wróciłem na miejsce nabożeństw, niemała ilość ludzi była już zgromadzona na poranne uwielbianie.
Wieczorem na podwyższeniu siedziało wielu kaznodziejów. Prowadzący brat powiedział:
– Nie mamy czasu, by wysłuchać kazań was wszystkich, poprosimy więc, by każdy tylko powstał i przedstawił się. – Kiedy więc przyszła kolej na mnie, wstałem i powiedziałem: – Kaznodzieja William Branham – i usiadłem.
Na popołudniowym zgromadzeniu głosił pewien stary, czarnoskóry mężczyzna. Był raczej zniedołężniały i byłem trochę zaskoczony, widząc, że wybrano takiego człowieka do głoszenia przed tak wielkim zgromadzeniem. Głosił na podstawie Księgi Joba 38, 4 i 7: „Gdzie byłeś, kiedy zakładałem ziemię, gdy gwiazdy poranne chórem się radośnie odezwały?” Wyobraźcie sobie, że ten staruszek zaczął swoje kazanie od tego, co miało miejsce 10 milionów lat przed ukształtowaniem świata. Omówił chyba wszystko, co się działo w niebie, zszedł potem tęczą i głosił na temat wszystkiego, co dzieje się na ziemi aż do Drugiego Przyjścia Chrystusa.
Wieczorem znowu udałem się w pole kukurydzy, by się przespać. Rano, sądząc, że nikt mnie tam nie zna, postanowiłem ubrać stare spodnie z kory. Moje drugie spodnie się raczej pogniotły, bo używałem ich jako poduszkę. Był to ostatni dzień, jaki mogłem tam spędzić, bo pieniędzy zostało mi tylko na paliwo, by dojechać do domu. Kiedy wróciłem na salę, ludzie już tam śpiewali.
Prowadzący brat wstał i powiedział:
– Nasze poprzednie zgromadzenie ze świadectwami prowadził najmłodszy kaznodzieja, jaki jest między nami. Następnym najmłodszym po nim jest William Branham z Jeffersonville. Bracie Branham, przyjdź tutaj, jeśli jesteś na sali.
Możecie być pewni, że się wystraszyłem. Popatrzyłem na dół i zobaczyłem moje spodnie z kory. Siedziałem więc bardzo cichutko. Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej nie widziałem na oczy systemu nagłaśniającego i z całą pewnością nie miałem ochoty wstawać i głosić tam przed tymi wszystkim potężnymi mówcami.

– Czy ktoś wie, gdzie jest Wielebny Branham? – zawołano znowu.
Ja tylko jeszcze bardziej skuliłem się na moim siedzeniu. Znowu powtórzono wezwanie. Czarnoskóry człowiek, który siedział obok mnie, obrócił się i powiedział:
– Czy wiesz, kim on jest?
– Posłuchaj, ja jestem Wielebnym Branhamem, lecz mam na sobie te oto spodnie z kory, nie mogę więc stanąć na tym podwyższeniu – powiedziałem.
– Ludzie ci nie troszczą się o to, jak jesteś ubrany, lecz co jest w twoim sercu – powiedział ten Murzyn.
– Hm, proszę cię, nie mów nic o tym – powiedziałem. Lecz ten czarnoskóry człowiek już dłużej nie czekał.
– On jest tutaj! On jest tutaj! – wykrzyknął na głos.
Zamarło mi serce. Nie wiedziałem, co mam robić. Poprzedniej nocy, kiedy byłem w polu kukurydzy, modliłem się: – Panie, jeśli to są ci ludzie, których zawsze chciałem znaleźć, którzy wydają się bardzo szczęśliwi i wolni, spraw, bym został przez nich mile przyjęty. – No cóż, Pan mi to darował; nie chciałem jednak bardzo stawać przed tym tłumem, ubrany w te spodnie z kory. Wszyscy się na mnie patrzyli, musiałem więc coś zrobić. Wszedłem zatem na to podwyższenie. Twarz miałem czerwoną, a kiedy się rozejrzałem, zobaczyłem te mikrofony i pomyślałem w sercu: – Cóż to takiego? – Modliłem się: – Panie, jeśli kiedykolwiek komuś pomogłeś, pomóż teraz mi.
Otworzyłem Biblię i wzrok mój padł na następujący wiersz: „Bogacz podniósł oczy swoje w piekle”. Przeczytałem go i powiedziałem: „A wtedy zawołał. Tam nie było chrześcijan. Nie było tam kościoła, a wtedy zapłakał. Nie było tam kwiatów, a wtedy zapłakał. Nie było tam Boga, a wtedy zapłakał”. Kiedy głosiłem, płakałem. Coś mnie uchwyciło i moc Boża zstąpiła na zgromadzonych.
Nabożeństwo trwało jeszcze jakieś 2 godziny. Kiedy się skończyło, wyszedłem na zewnątrz. Podszedł do mnie olbrzymi człowiek w kowbojskich butach i przedstawił się. Powiedział:

– Jestem z Teksasu i mam tam dobry zbór. Może byś usługiwał u mnie przez 2 tygodnie? – Podszedł inny kaznodzieja, z Florydy i powiedział:
– Może byś przyjechał do mnie i usłużył u mnie?
Na kawałku papieru notowałem nazwiska i adresy i w przeciągu kilku minut miałem taką listę ewangelizacji, że przeprowadzenie ich zajęłoby mi cały rok. No cóż, byłem szczęśliwy. Wskoczyłem do mojego skromnego Forda model T i ruszyłem przez Indianę ile fabryka dała, z prędkością 30 mil na godzinę – 15 mil na godzinę do przodu, a 15 mil na godzinę do tyłu i do przodu.

W. Branham w Fordzie T

Kiedy dotarłem do domu, żona wybiegła i rzuciła mi się na szyję. Kiedy spojrzała na mnie, zapytała:
– Dlaczego jesteś taki szczęśliwy?
– Spotkałem grupę najszczęśliwszych ludzi, jakich w życiu widziałem – odpowiedziałem. – Są naprawdę szczęśliwi i nie wstydzą się swojej religii. Ludzie ci kazali mi głosić na ich zjeździe, a co więcej, otrzymałem zaproszenia, aby głosić w ich zborach. Pojedziesz ze mną?
– Kochanie, obiecałam pojechać z tobą gdziekolwiek, dopóki nas śmierć nie rozłączy. – Niechby Bóg błogosławił jej wierne serce. Postanowiłem więc pójść i powiedzieć o tym mojej matce. Gdy do niej przyszedłem, opowiedziałem jej o tych zaproszeniach. Zapytała:
– A co z pieniędzmi? – Odczuliśmy, że Pan zaspokoi nasze potrzeby. Objęła mnie, pobłogosławiła i ciągle się za mną modli. Powiedziała:
– Synu, kiedyś mieli taką religię w jednym zborze, o którym słyszałam wiele lat temu i wiem, że to jest coś rzeczywistego.
Przyjaciele, niech to, co powiem teraz, będzie dla was nauką. Niechby moje błędy były dla was lekcją. Przyjaciele i krewni ostrzegali mnie, bym nie przyjmował tego, o czym dobrze wiedziałem, że było dla mnie Bożym wołaniem. Niektórzy mówili, że ludzie, których spotkałem na tym zjeździe, to hołota. Stwierdziłem później, a mówię to w pełni szacunku, że to, co nazywano hołotą, było samą śmietanką. Powiedziano mi, że moja żona będzie miała dosyć jedzenia na jeden dzień, lecz następnego dnia będzie chodzić głodna. Inni mówili mi, że obowiązkiem moim było pozostać na miejscu i troszczyć się o pracę w Jeffersonville. Moja żona rozmawiała ze swoją matką, która powiedziała, że jeśli Hope pojedzie ze mną, złamie wtedy serce matki i wpędzi ją do grobu. Żona rozpłakała się i powiedziałem jej, że musimy pójść do domu i o tym porozmawiać; postanowiła, że ze mną pojedzie, ale ja odpowiedziałem, że lepiej będzie, jak tego nie zrobimy. Drodzy przyjaciele, wtedy właśnie zaczęły się moje kłopoty. Usłuchałem tego, co miała do powiedzenia kobieta, zamiast tego, co miał do powiedzenia Bóg. W przeciągu 18 miesięcy straciłem: ojca, brata, szwagierkę, żonę, dziecko i nieomal swoje własne życie. Nigdy tego nie zapomnę.
Pracowałem wtedy jako gajowy w stanie Indiana. Mój zarobek z tej pracy zależał od tego, ilu ludzi zatrzymałem, ale ja nigdy nikogo nie aresztowałem. Siadałem natomiast i rozmawiałem z ludźmi naruszającymi prawo o tym, by postępowali w sposób rzetelny. Moim zdaniem dawało to lepszy efekt niż grzywny, które mógłbym nałożyć.
W międzyczasie urodziła nam się mała dziewczynka – mała Sharon Rose. Niech będzie błogosławione jej słodkie serduszko. Jest dzisiaj w niebie. Była moją ukochaną. Po prostu miłuję małe dzieci i pamiętam, jak szczęśliwymi byliśmy razem. Chciałem jej dać biblijne imię. Nie mogłem nazwać jej Różą Sarońską na cześć Jezusa, nazwałem więc ją Sharon Rose. Mieszkaliśmy w skromnym, starym domku. Pamiętam, jak zawsze wieczorami wracałem do domu, a ona siedziała na podwórku i kiedy wyjeżdżałem zza rogu, włączałem na krótko syrenę samochodu, który używałem w pracy gajowego. Wiedziała, że nadjeżdżam i mówiła: „Gu, gu, gu”. Potem wyciągała swoje kochane ramionka, brałem ją na ręce i tuliłem. Ach, była przesłodka.
Wkrótce moja żona nabawiła się infekcji płuc. Następnie zginął mój brat i to zupełnie w mojej obecności. Jak widzicie, grzesznik ma twardą drogę. Potem mój ojciec, w wieku 52 lat, dostał pewnego wieczora ataku serca i w godzinę później umarł mi na rękach. Na parę dni przed swoją śmiercią był w knajpie i ktoś powiedział mu, żeby się napił. Wziął szklankę, lecz zaczął się trząść. Kiedy ją kładł na stole, zaczął płakać i mówił o swoim synu, który głosił Słowo Boże. Powiedział tam potem, że, w odróżnieniu od swojego syna, przez te wszystkie lata postępował niewłaściwie. Powiedział: – Niech to, że ja jestem pijakiem, nie szkodzi dobremu imieniu moich chłopców. To jest mój ostatni raz w życiu. – Potem podniósł szklankę i próbował wypić jej zawartość, lecz rozlał ją po całej twarzy. Znowu zapłakał, wziął kapelusz i wyszedł. Wydarzenie to opowiedział mi pewien agent ubezpieczeniowy, którego później przyprowadziłem do Pana. Na krótko przed swoją śmiercią, ojciec oddał swe serce Panu.
Bóg ciągle mówił do mego serca. Potem moja szwagierka zmarła nagle w swoim domu. Wyglądało na to, że także i w moim zborze nie wszystko układało się dobrze. Przestępca ma trudną drogę. Widzicie – schodziłem coraz to niżej i niżej, lecz mimo to, że ja zawiodłem, wierzę, że Bóg ciągle chronił swój Dar. Powiedziałem wtedy: – Och, co mam robić? Popełniłem błąd. – Namaszczenie Boże mnie opuściło i tak naprawdę nie wróciło aż do chwili, kiedy w 1946 roku przyszedł do mnie anioł. Lata te były ciemnym okresem w moim życiu. Wszystko to było rezultatem mego świadomego niewykonania tego, czego Bóg ode mnie wymagał.
Po jakimś czasie moja żona zachorowała na zapalenie płuc. Powódź z 1937 roku przyszła nagle i ona się w niej znalazła. Pamiętam tę noc. Nigdy jej nie zapomnę. Grobla została przełamana i miasto zostało zmiecione z powierzchni ziemi. Zabrałem Hope i oboje moich małych dzieci do urządzonego przez władze doraźnego szpitala. Na tym wyżej położonym miejscu znajdowali się wszyscy, którzy byli bardzo chorzy. Hope miała ponad 40-stopniową gorączkę. Gdy tego wieczora, kiedy zachorowała, poszedłem się modlić, spojrzałem do góry i powiedziałem: – Panie, zmiłuj się nad moją żoną i uzdrów ją. Czy uczynisz to, Panie? Bo ją kocham. – Wydawało mi się, że zobaczyłem jakby coś spadającego, co przypominało czarną zasłonę, która zaraz opadła w ten sposób. Wiedziałem od razu, że coś się stanie. Poszedłem i opowiedziałem o tym moim zborownikom. Ich zdaniem było tak dlatego, że byłem bardzo zaniepokojony i opanowany współczuciem, ponieważ chodzi o moją żonę. Powiedziałem: – Nie, jakaś czarna zasłona została rozpostarta pomiędzy Bogiem a mną. Coś oddzieliło mnie od Niego i On mnie nie wysłuchuje.
Och, byłem bardzo zmęczony. Tej nocy, kiedy powódź przełamała wały, byłem w oddziale patrolowym na rzece. Ratowałem wszędzie ludzi, przewożąc i wyładowując ich jak bydło. Wezwano mnie. Nakazano mi się udać na miejsce, gdzie powódź przebiła się na drugą stronę. Pobiegłem tam bardzo szybko. Usłyszałem krzyk ludzi. Usłyszałem jakąś kobietę, krzyczącą: – Ratunku! Ratunku! – Pomyślałem: „Co mogę zrobić?” A potem pobiegłem po motorówkę. Wystartowałem, lecz nie mogłem pokonać tych fal. Wał został przełamany tak, że i dwukondygnacyjne domy zostały po prostu zachwiane w swych fundamentach. Choć usiłowałem pokonać te fale, nie udawało mi się to. Popłynąłem w końcu w jednym kierunku, a potem zostałem zabrany przez prąd w dół i udało mi się w ten sposób zaczepić linę o jeden ze słupków werandy, koło której przepływałem. Przywiązałem do niej łódź i zostawiłem silnik na chodzie, by nie porwały jej fale.
Wbiegłem do tego domu i znalazłem tam troje lub czworo małych dzieci. Pozbierałem je i wsadziłem do łódki, potem wsadziłem do łodzi matkę i wyruszyłem. Było gdzieś około pierwszej godziny w nocy, padał śnieg i deszcz ze śniegiem, kiedy wskoczyłem do łodzi i ruszyłem z powrotem. Gdy tylko dopłynąłem do skrawka ziemi, gdzie czekała grupa ludzi, którzy chcieli złapać łódź, kiedy przepływaliśmy, ta kobieta zaczęła krzyczeć: – Moje dziecko, moje dziecko! – Pomyślałem, że zostawiła w domu niemowlę, dlatego zostawiłem ich tam i wróciłem się znowu do tego domu. Kiedy w końcu do niego dopłynąłem, jego część pochłonęła już woda. Wbiegłem do środka i rozglądałem się wszędzie, ale nikogo nie znalazłem; potem dowiedziałem się, że to dziecko miało około 2 lat. Myślałem, że ona tam miała niemowlę. Kiedy za jakąś chwilę usłyszałem, jak część domu została porwana przez wodę, pobiegłem i wyskoczyłem przez okno, i wylądowałem na dachu werandy. A wtedy zobaczyłem, że moja łódź odpływa. Chwyciłem za linę i dostałem się do łodzi, mokry jak szczur. Próbowałem ją uruchomić, lecz linka rozrusznika była zupełnie pokryta lodem. Ciągnąłem po prostu i ciągnąłem, lecz łódź nie chciała zapalić.
Prąd wody porwał mnie i pociągnął w głąb rzeki, łódź nieomal wywracała się dnem do góry. Nie mogłem zapalić silnika. Miałem chorą żonę i dwoje chorych dzieci w szpitalu. A przed kilkoma tygodniami dopiero co pochowałem ojca. A tutaj znajdowałem się w takiej okropnej sytuacji. Uklęknąłem w łodzi i powiedziałem: – O Boże, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem. Wiem, że postąpiłem źle, lecz proszę Cię, drogi Boże, nie pozwól mi utopić się w tej rzece i zostawić swej żony i dzieci. – Pociągnąłem jeszcze raz i raz jeszcze. Posuwałem się prosto w kierunku wodospadów. Ciągnąłem za linkę, lecz łódź nie chciała wystartować. Modliłem się znowu, mówiłem: – Boże, zmiłuj się. – Miałem okazję do zastanowienia się nad wieloma rzeczami, przyjaciele. Mówię wam, kiedy przyjdzie ta godzina i śmierć przyprze cię do muru, zastanowisz się nad wieloma rzeczami, nad którymi teraz nie myślisz. Ciągnąłem i ciągnąłem, aż z Bożej łaski silnik wystartował. Zawróciłem i pokonałem znowu fale, i wydostałem się z głównego nurtu, daleko w dole, w Parku Howarda, poniżej Jeffersonville, gdzieś o trzeciej nad ranem.
Potem dowiedziałem się, że druga strona wału ochronnego została przerwana przez wodę płynącą potokiem Lanky Kank, odcinając miejsce, na którym znajdował się miejski magazyn. Udałem się tam prędko i zobaczyłem, że wody dosięgły już doraźnego szpitala. Spotkałem tam jednego kapitana i zapytałem:
– Panie kapitanie, czy nikt się nie utopił?
– Nie, nikt – odpowiedział.
– Miałem tutaj żonę i dwoje dzieci.
– No cóż, na ile mi wiadomo, wszyscy się wyratowali – odpowiedział.

 

Poszedłem trochę dalej i spotkałem mojego pomocnika w pracy duszpasterskiej. Objął mnie, przytulił i powiedział: – Billy, chłopcze, gdybym się więcej z tobą nie zobaczył, zobaczę się z tobą w owym poranku. – Był to ostatni raz, kiedy go widziałem w życiu. Zginął podczas powodzi.
Potem spotkałem majora Weekly, który powiedział:
– Wielebny Branhamie, twoja żona i dzieci pojechały w wagonie do przewozu bydła w kierunku Charlestown, Indiana.
Padał deszcz ze śniegiem i grad, a ja pobiegłem po łódź i wyruszyłem z tego miejsca, gdzie przebił się przez wały potok Lanky Kank. Ktoś mi powiedział: – Och, ten wagon do przewozu bydła został tam zmyty z torów i wszyscy, którzy w nim byli, utonęli. – O, jej!
Potem ktoś powiedział: – Nie, tak nie było – on przejechał. Słyszeliśmy komunikat, że przejechał.
Co było robić – wskoczyłem do łodzi i wyruszyłem tam. Widziałem ten przepływający okropny prąd wody – nie mogłem przez nią się przebić. Woda ta pochwyciła mnie i wyrzuciła na brzeg w miejscu, które nazywa się Port Fulton, gdzie utknąłem na około 7 dni. Wtedy miałem wiele czasu na rozmyślanie. Wtedy się modliłem. Płakałem i nie wiedziałem, czy moja żona żyje czy nie. Co z moimi dziećmi, co z matką? Kiedy w końcu woda opadła, przedostałem się na drugą stronę i ruszyłem na piechotę. Kiedy szedłem drogą, spotkałem starego przyjaciela, pana Hay, z Charlestown.
– Czy jest tam moja żona? – zapytałem.
– Nie, Billy. Nie ma tam pani Branham, ale gdzieś ją znajdziemy.
– Przecież przejeżdżał tamtędy pociąg z wagonem do przewozu bydła, pełen chorych ludzi – powiedziałem.
– Nie zatrzymał się tam – odpowiedział.
Poszedłem do dyżurnego ruchu. On powiedział:
– Och, maszynista, który ciągnął ten wagon, będzie tutaj za moment. Był tu przed chwilą. – Kiedy wrócił, powiedział:

– Tak, proszę pana. Przypominam sobie chorą matkę i dwoje dzieci. Zostawiłem ich w Columbus, w Indianie. Byli bardzo chorzy.
Było to jakieś 7 czy 8 dni wcześniej i zastanawiałem się, czy oni jeszcze żyją. Nie miałem żadnego środka transportu, ruszyłem więc pieszo. Kiedy szedłem drogą i płakałem, podjechał do mnie samochód. Siedział w nim mój przyjaciel, który powiedział:
– Bill, wiem, kogo szukasz. Szukasz Hope, prawda?
– Tak.
– No cóż, ona leży obok mojej żony, w doraźnym szpitalu Babtystycznym w Columbus, w Indianie – chora na gruźlicę – bliska śmierci. Nie wiem, gdzie są twoje dzieci. Ich nie widziałem, ale widziałem tam panią Branham. Kiedy ją zobaczysz, nie poznasz jej. Straciła co najmniej 25 funtów wagi – myśli, że nie żyjesz.
Ach, przyjaciele, kiedy o tym myślę, coś kipi mi w sercu. Wsiadłem do samochodu i w końcu dotarłem do tego zboru babtystycznego, którego używano jako budynku pogotowia ratunkowego. Wbiegłem do środka – miejsce to było przepełnione. Zakrzyknąłem: – Hope! Hope! – z całych sił. W rogu zobaczyłem stare łóżko polowe i podnoszącą się drobną, kościstą rękę machającą do mnie. To była ona. Bardzo wychudła na twarzy. Pobiegłem do niej szybko i upadłem u jej boku w płaczu. Ach! Była u progu śmierci. Jej ciemnie oczy, wyrażające jej wielkie cierpienie, przez które przechodziła, podniosły się do mnie, kiedy wziąłem jej bladą, chudą dłoń do mojej i zacząłem się modlić, jak tylko umiałem. Wydawało mi się jednak, że to było daremne. Nie było żadnej odpowiedzi. A wtedy poczułem na ramieniu czyjąś rękę. Był to lekarz, który powiedział:
– Czy pan jest Wielebnym Branhamem?
– Tak, proszę pana.
– Czy mógłbym z panem porozmawiać?
– Tak, proszę pana. – Przeszedłem z nim na bok, a on powiedział:
– Czy jest pan przyjacielem doktora Sam Adair z Jeffersonville?

– Żyliśmy razem, łowiliśmy razem ryby, razem nocowaliśmy; jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi – odpowiedziałem.
– Otóż, chcę ci powiedzieć, że twoja żona umiera, bracie Branham.
– Nie, doktorze, Bóg nie pozwoli jej umrzeć.
– No cóż – powiedział – ze strony lekarskiej już nic się nie da zrobić. Ma galopującą gruźlicę i moim zdaniem nic nie potrafi jej powstrzymać; ona ją opanowała.
– A czy wszystko jest w porządku z moimi dziećmi? – zapytałem.
– One są w innym pomieszczeniu – odpowiedział. – Odseparowano je od niej, bo jest chora na gruźlicę. Stan jednego z twoich dzieci jest dość dobry, lecz drugie jest bardzo chore.
– Czy zechce mnie doktor do nich zaprowadzić? – Poszedłem tam, by zobaczyć mojego biednego, małego Billego i małą Sharon, którzy tam leżeli. Popatrzyłem na nie, a potem wróciłem tam, gdzie była Hope. – Kochanie – powiedziałem – będziesz zdrowa. Będziesz mogła wrócić do domu i wszystko będzie w porządku. – Płakałem i błagałem Boga z całego serca. Uczyniłem wszystko, co potrafiłem. Doktor Adair – niech będzie błogosławione jego serce – pracował tak wiernie, jak tylko człowiek może. Wezwaliśmy specjalistę z Louisville – doktora Millera z sanatorium. Wszedł owego dnia do pokoju, zbadał ją i doradził pewnego rodzaju leczenie. Doktor Adair zwrócił się do niego:
– Właśnie to ona otrzymuje. Nic więcej nie potrafimy zrobić.
– Doktorze, czy jest jeszcze jakaś nadzieja? – zapytałem.
– Nie ma żadnej nadziei, proszę pana, chyba że Bóg się zmiłuje. Przypuszczam, że jest chrześcijanką a pan także…
– Tak, proszę pana. Ona jest gotowa na odejście, lecz doktorze – ja ją kocham. Czy nie potrafimy już nic więcej zrobić?
– Wielebny Branhamie, mam związane ręce. Zrobiliśmy wszystko, co potrafimy w wypadku gruźlicy.

– O jej! – spojrzałem na nią i pomyślałem: – Och, co mam robić?
– Myślę, że będziesz zdrowa – co? – powiedziałem do niej.
– Nie wiem, mój drogi. To nie ma znaczenia; tylko tyle, że bardzo nie chcę opuszczać ciebie i dzieci.
– Hm, kochanie, wierzę, że będziesz zdrowa.
– Chcę z tobą przez chwilę porozmawiać.
– Słucham.
– Czy ten lekarz powiedział ci coś?
– Nie pytaj mnie, moja droga. Teraz muszę iść do pracy, ale wrócę za parę godzin. – Patrzyłem na nią, modliłem się, płakałem, prosiłem i błagałem. Wydawało mi się, że niebiosa stały się jak miedź przede mną. Nie mogłem się w ogóle przebić.
Pamiętam ten dzień – byłem wtedy w Scottsberg, Indiana, kiedy usłyszałem w radio wiadomość z ostatniej chwili: „Wzywa się strażnika Williama Branhama. Proszę się zgłosić do szpitala. Umiera żona. Proszę przyjść szybko. Umiera żona”. Och! Zdjąłem kapelusz, popatrzyłem w niebo i powiedziałem: – Ojcze, uczyniłem wszystko, co potrafiłem. Wiesz, że rozrywasz samą duszę swego sługi, lecz i ja prawdopodobnie rozdarłem Twoją duszę, kiedy usłuchałem tego, czego usłuchałem, zamiast Ciebie. Proszę, nie rozdzieraj mi serca. Czy nie oszczędzisz jej? Pozwól mi, bardzo Ciebie proszę, porozmawiać z nią, Panie. – Włączyłem syrenę i wyruszyłem samochodem na pełnym gazie do miasta, które było oddalone o jakieś 30 mil. Zatrzymałem samochód, wrzuciłem strzelbę do samochodu i pobiegłem do szpitala. Kiedy wpadłem do środka, korytarzem szedł mój stary przyjaciel, doktor Adair. Jest prawdziwym lekarzem. Kiedy mnie zobaczył, nie wytrzymał i zaczął płakać jak małe dziecko, i odwrócił się bokiem. Zapytałem:
– Sammy, co się dzieje?
– Billy, ona odeszła. – odpowiedział.
– O nie, doktorze, to niemożliwe. Chodź tam ze mną. – Zaczął płakać i powiedział:

– Billy, nie mogę iść z tobą, Hope jest dla mnie niczym siostra. Nie potrafię tam wejść i jeszcze raz spojrzeć. Po prostu nie mogę. Zawołaj tutaj jedną z pielęgniarek.
– Nie, wejdę tam sam. – Wszedłem tam i popatrzyłem na nią. Nigdy tego nie zapomnę. Miała zamknięte oczy i otwarte usta. Położyłem na nią rękę – była bardzo zimna i spocona. Zobaczyłem, że jeszcze nie umarła. Chwyciłem ją za rękę i powiedziałem: – Czy mnie poznajesz, kochanie? Słuchaj, kochana, czy mnie poznajesz? – Nigdy nie zapomnę tych wielkich oczu, które teraz należą do anioła, jak się otworzyły i popatrzyła na mnie. Uśmiechnęła się i ja po prostu tego nie mogłem już wytrzymać.
Zrobiła znak, żebym się nad nią pochylił i powiedziała:
– Jestem okropnie słaba. Dlaczego mnie wezwałeś?
– Kochana, musiałem coś do ciebie powiedzieć.
– Odchodzę, Bill.
– Och, kochana, ty nie odchodzisz, prawda?
– Odchodzę.
Do pokoju weszła pielęgniarka. Kiedy Hope gładziła mnie po policzku, skierowała wzrok na pielęgniarkę i powiedziała:
– Mam nadzieję, że kiedy wyjdzie pani za mąż, to dostanie pani takiego męża jak mój. Jest dla mnie tak dobrym. – Och, przyjaciele, to po prostu złamało mi serce. Powiedziałem:
– Wszystko będzie dobrze, kochanie. – Pielęgniarka nie mogła tego wytrzymać i wyszła.
Hope zaczęła mi opowiadać o raju, z którego ją z powrotem wezwałem, jak pięknie wygląda; gdzie rosną przepiękne drzewa i kwiaty i śpiewają ptaki. Myślałem przez chwilę, że być może nie powinienem był jej wzywać. Lecz niech będzie błogosławione jej serce – ona już od dawna raduje się będąc na tym miejscu. Ożywiła się jakby na parę chwil i powiedziała:
– Są dwie lub trzy rzeczy, które chcę, żebyś wiedział.

– Co takiego? – zapytałem.
– Czy pamiętasz, jak byłeś raz w Louisville i chciałeś sobie kupić tę małą strzelbę?
– Tak.
– Czy przypominasz sobie, że nie miałeś pieniędzy na pierwszą wpłatę?
– Tak, pamiętam.
– Zawsze chciałam, żebyś miał strzelbę. Oszczędzałam, jak mogłam, by ją tylko kupić. Teraz tego zrobić nie mogę, lecz kiedy przyjdziesz do domu, popatrz pod papier, leżący na starym składanym łóżku, a znajdziesz tam pieniądze, które zaoszczędziłam. – Nigdy nie będziecie wiedzieć, jak się czułem, kiedy poszedłem do domu i znalazłem tam 6 lub 7 dolarów, w pięcio– i dziesięciocentówkach, które ona uskładała, odmawiając sobie tego i tamtego, by kupić mi strzelbę.
– Czy obiecasz mi, że kupisz sobie tę strzelbę?
– Tak, kochana.
Kupiłem ją i mam ją jeszcze. Zamierzam zachować ją do śmierci, a potem stanie się własnością Billego.
– Chcę, żebyś mi obiecał, że nie będziesz żył sam – kontynuowała.
– Och, kochana. Nie mów tak.
– Nie, nie chcę, żebyś został sam i żeby nasze dzieci poniewierały się z miejsca na miejsce. Znajdź sobie jakąś prawdziwą, dobrą, chrześcijańską dziewczynę, która będzie dobra dla naszych dzieci i chcę, żebyś znowu się ożenił.
– Kochana, tego ci obiecać nie mogę.
– Obiecaj mi. Nie pozwól mi tak odejść. Przed chwileczką przechodziłam do najpiękniejszego kraju, gdzie nie ma choroby, nie ma smutku. To było takie łatwe, a tam nie było bólu. Białe postacie szły u mojego boku, prowadząc mnie do mego domu. Usłyszałam gdzieś daleko za sobą ciebie, jak mnie wołałeś, dlatego wróciłam, by zobaczyć, czego chcesz.

Przyjaciele, wierzę, że otwierały się przed nią bramy raju i ona miała już tam wchodzić. Rozmawiała ze swoimi umiłowanymi, a niektórych z nich wymieniła po imieniu. Często zastanawiam się nad tą chwilą, kiedy przyjdzie śmierć – czy Bóg nie zezwoli po prostu komuś z naszych umiłowanych podejść do rzeki, kiedy będziemy przechodzić na drugą stronę Jordanu. Być może Bóg czyni to tak, że mówi: „Teraz, kiedy ta matka przychodzi do domu, idźcie tam, stańcie przy bramie i czekajcie, aż przejdzie na drugą stronę rzeki”. Przyjaciele, za tą rzeką jest pewien kraj, gdzieś daleko ponad nami, może oddalony o miliony lat świetlnych stąd, ale on istnieje, a my podążamy do tego kraju. Potem Hope powiedziała:
– Kochany, głosiłeś o tym, mówiłeś o tym – nie wiesz jednak, jaki on jest wspaniały. Ja teraz odchodzę – Bill – zabierz mnie na cmentarz Walnut Ridge i pogrzeb mnie tam. Odkąd zobaczyłam jak w tamtym kraju pięknie – mogę odejść.
– Czy naprawdę teraz odchodzisz, kochana? – płaczliwie zapytałem.
– Tak. – Popatrzyła mi w oczy i powiedziała: – Czy obiecasz mi, że będziesz zawsze głosił tę cudowną Ewangelię? – Obiecałem jej to.
– Bill, Bóg będzie się tobą posługiwał – powiedziała. (Niech będzie błogosławione jej serce. Często zastanawiałem się, czy być może Bóg nie zezwolił jej popatrzeć w dół na nas – podróżujących z miejsca na miejsce w naszej usłudze – w posłuszeństwie do powołania, które przeczuwała, że Bóg pośle.) Powiedziałem do niej:
– Kochana, zostanę pogrzebany obok ciebie, tuż przy tobie. Jeśli nie, to będę gdzieś tam na polu bitwy, tak mi dopomóż Bóg. Jeśli odejdziesz przede mną – umarli w Chrystusie powstaną najpierw – przejdź na wschodnią stronę tej bramy i czekaj tam na mnie. – Zaczęły jej drżeć wargi. Jej oczy napełniały się łzami. Powiedziała:
– Jestem tak szczęśliwa. – Przytuliłem ją do siebie i pocałowałem ją na pożegnanie. Było to moje ostatnie spotkanie z nią, dopóki się z nią nie spotkam obok Wschodniej Bramy. Dzięki Bożej łasce i pomocy, podążam tam dzisiaj. Pewnego dnia tam stanę. Tak jest.

Och, jak ciężko było mi wrócić do domu, po jej odejściu. Zobaczyłem wiszący tam stary płaszcz; wszystko mi ją przypominało. Kiedy się rozglądnąłem dookoła, zacząłem płakać. A właśnie wtedy ktoś zapukał do drzwi i zapytałem:
– Kto tam? – Był to pewien członek mego zboru.
– Billy, czy słyszałeś te złe wieści? – zapytał.
– Tak, byłem z Hope do końca. Właśnie wróciłem ze szpitala – odpowiedziałem.
– Twoje dziecko także umiera.
– Co takiego?
– Sharon Rose umiera.
– To niemożliwe, bracie Brin.
– Tak, to prawda. Ona teraz umiera. Doktor Adair badał ją właśnie, zanim opuściłem szpital.
– Co się stało?
– Zaraziła się przypadkowo od swojej matki i ma gruzałkowe zapalenie opon mózgowych.
Pobiegłem do szpitala. Złapano mnie u drzwi i powiedziano: – Nie może pan tam wejść. – Mimo to ruszyłem dalej. Pielęgniarka powiedziała:
– Proszę posłuchać, Wielebny Branhamie, musi pan myśleć o Billy Paulu. Ta dziewczynka umrze za parę minut.
– To moja ukochana. Muszę ją zobaczyć. – Wydawało mi się, że słyszę, jak moje małe dziecko mnie woła i upierałem się przy tym, że muszę ją zobaczyć. Ona powiedziała:
– Nie może pan jej zobaczyć, Wielebny Branhamie. Ona jest w izolatce.
Weszła z powrotem do środka i zamknęła drzwi. A wtedy wśliznąłem się inną drogą i zszedłem na dół piwnicą, tam, gdzie umieszczono ją w izolatce. Był to bardzo biedny szpital. Na twarzy położono jej siatkę przeciw komarom, ale muchy dostały się pod nią i siadały na jej oczkach. Przepędziłem je i popatrzyłem na nią – moje serduszko. Miała skurcze; z powodu tak wielkiego bólu, jej mięśnie były zupełnie skurczone. Powiedziałem: – Sharon, kochanie, czy poznajesz tatusia? – Jej małe wargi zaczęły drżeć. Wiedziała, że byłem przy niej. Lecz tak bardzo cierpiała, że kiedy spojrzała na mnie, jej niebieskie, niemowlęce oczka były skrzyżowane. O jej! Serce mi pękało. Nie mogłem znieść widoku jej zezowatych oczu. Do dziś, kiedy zobaczę zezowate dzieci, przypomina mi się moja mała Sharon. W ciągu mniej więcej trzech miesięcy moich zgromadzeń widziałem uzdrowienie ponad 400 zezowatych dzieci. Czasami Bóg musi rozgnieść różę, by zrodziła piękny zapach. Wiecie, że tak jest. Patrzyłem na to malutkie biedactwo ze skrzyżowanymi oczkami i powiedziałem: – O Boże! – Brakowało mi już sił. Podniosłem rękę i powiedziałem: – Och, Ojcze, zabrałeś mi żonę – nie zabieraj mi dziecka i nie zostawiaj mnie. Proszę, drogi Boże. Przepraszam za całe zło, które uczyniłem. Będę głosić. Uczynię wszystko – wszystko, co powiesz – drogi Panie. Nie zabieraj mi, proszę, mego dziecka, proszę, proszę. – Wtedy zsunęła się ta ciemna zasłona. Wiedziałem, że to oznacza koniec. Powiedziałem: – Żegnaj, mój skarbie. Boży aniołowie przyjdą za chwilę po ciebie. Odejdziesz, by być ze swoją mamą. Tatuś weźmie twoje małe ciałko i złoży cię w ramiona twojej mamy. Pewnego dnia tatuś znowu się z tobą zobaczy. – Położyłem rękę na jej serduszku, mówiąc: – Och, Boże! Nie według mojej woli, ale według Twojej woli niech się stanie.
Za krótką chwilę zstąpili Boży aniołowie, wzięli jej małą duszę i odeszli z nią do Chwały. Na jej pogrzebie głosił brat Smith – pastor metodystyczny. Kiedy jej trumienka została spuszczona do grobu, podniósł garść ziemi i powiedział: – Popioły do popiołów, proch do prochu, ziemia do ziemi. – Wydawało mi się, że stare sosny jakby niosły cichą pieśń:

Jest pewien kraj za rzeką,
Który nazywamy słodkim, wiecznym krajem, 
A brzeg ten osiągamy tylko dzięki głębokiej wierze,
Jeden po drugim podchodzimy do jego bramy,
Gdzie mieszkać będziemy wraz z nieśmiertelnymi,
Pewnego dnia zaczną bić w te złote dzwony dla ciebie i dla mnie.

Och! Poszedłem do domu ze złamanym sercem. Próbowałem pracować. W tamtym czasie wykonywałem pracę związaną z elektrycznością. Pracowałem jako elektryk. Pewnego dnia, bardzo wcześnie rano, wspiąłem się na słup, by zdjąć umieszczony tam licznik. Śpiewałem pieśń: „Tam na wzgórzu stał…” (Pracowałem przy linii drugorzędnej. Jeśli jesteś elektrykiem, wiesz, o czym mówię. Linia główna biegnie zaraz przy niej.) „Stary, szorstki krzyż, strasznych cierpień i hańby znak. Obejmuję krzyż…” Popatrzyłem na dół na ziemię, a na niej był cień mego ciała i słupa, tworzący krzyż i przypominający mi krzyż, na którym Chrystus umarł za mnie.
Zaciągnąłem ciasno swój pas bezpieczeństwa. Zacząłem się bardzo denerwować. Zdjąłem gumową rękawicę, by położyć rękę na głównej linii, którą płynęło 2300 woltów. One połamałyby wszystkie kości mego ciała. Powiedziałem: – Boże, to tchórzostwo z mojej strony. – Lecz powiedziałem: – Sharon, kochanie, tatuś idzie do domu i spotka się z tobą za parę chwil. Już tego nie mogę znieść.
Przyjaciele, nie będę nigdy wiedział, aż do owego dnia, co się stało – wierzę jednak, że Bóg starał się zachować ten Dar. Następną rzeczą, którą sobie uświadomiłem, było to, że siedzę na dole pod tym słupem z rękami na kolanach, w płaczu i spocony. Pomyślałem sobie: – Jestem wrakiem. Nie mogę pracować. – Zapakowałem narzędzia do samochodu i pojechałem do domu.
Chciałem odejść z tej ziemi i być z moimi umiłowanymi, którzy byli z Panem. Życie na tej ziemi nie miało już dla mnie żadnej wartości. Wszystko, dla czego żyłem, było już na drugim świecie. Bez nich moje złamane serce nie potrafiło już wytrzymać w tym zmaganiu. Myślę jednak, że była to Boża wola, Bóg chciał zachować swój Dar. Miał pewien plan, który musi zostać wykonany. Jestem pewien, że każda tragedia – jej głęboki smutek, który musiałem przeżywać – było to potrzebne, by doprowadzić mnie do takiego stanu, w którym Bóg mógł mnie użyć. Bóg wie, co jest dla nas najlepsze.
Matka zaproponowała mi, bym zamieszkał z nią. Inni także proponowali swoje domy. Zrozumcie jednak – chciałem pozostać tam, gdzie mieszkałem razem z Hope. Nie mieliśmy nic prócz paru starych mebli, ale była to nasza własność. To był dom. Byliśmy razem szczęśliwi i nie chciałem opuszczać tych rzeczy, bo należały one do niej i do mnie. Billy Paulem opiekował się sąsiad, a kiedy wracałem do domu, szedłem po niego i zabierałem go do domu ze sobą.
Pewnego dnia, kiedy przyszedłem do domu, odebrałem pocztę. Na pierwszym liście, który zobaczyłem, był następujący adres: „Panienka Sharon Rose Branham”. Były to jej oszczędności z okazji Świąt Bożego Narodzenia; 80 centów. Ach! Upadłem na ziemię, zacząłem płakać. Myślałem, że wezmę strzelbę i odbiorę sobie życie. To doprowadzało mnie do szaleństwa. Traciłem zmysły. Za bardzo zadręczałem się myślami o tym. Zacząłem płakać i płakałem, aż zasnąłem. Nigdy tego nie zapomnę. Śniło mi się, że szedłem prerią. Kiedyś pracowałem na ranczo, na zachodzie. Szedłem sobie i śpiewałem: „Złamało się koło u wozu”. Słyszeliście tę pieśń. „Tam na ranczo, które jest na sprzedaż”. Przypadkowo popatrzyłem w bok i zobaczyłem stary zachodni wóz z budą, z odłamanym kołem. Złamane koło u wozu. Powiedziałem: – Tak, to prawda. – Zza niego wyszła młoda, przepiękna blondynka, może 18 lub 20 letnia. Piękniejszej dziewczyny nigdy w życiu nie widziałem. Zdjąłem kapelusz i powiedziałem:
– Dzień dobry pani – i zacząłem odchodzić.
– Witaj, tato – odpowiedziała.
– Przepraszam. Czy pani powiedziała: tato?
– Tak. Nie poznajesz mnie, tatusiu?
– Nie.
– A czego ty nauczasz na temat nieśmiertelności? – zapytała. Uczę, że w niebie nie będzie bardzo starych ludzi ani małych dzieci. Wszyscy będziemy w jednym wieku. Być może będziemy mniej więcej w wieku Jezusa, kiedy umarł, około 30-tu lat.
– Czy nie wiesz, czego nauczasz na temat nieśmiertelności?
– Zgadza się, lecz cóż to ma wspólnego z panią?
– Och, tatusiu, czy mnie nie poznajesz? Tam na ziemi byłam twoją małą Sharon.
– Sharon? – powiedziałem.

– Czym się martwisz, tatusiu?
– Moja droga, przecież ty nie jesteś Sharon?
– Ależ tak. Gdzie jest Billy Paul?
– Hm, moja droga, nie rozumiem ciebie – powiedziałem.
– Wiem, że nie. Mama czeka na ciebie.
– Mama! Gdzie jest mama?
– Tatusiu, czy nie wiesz, gdzie jesteś?
– Nie.
– To jest niebo – powiedziała.
– Niebo? – zapytałem.
– Tak, i mama jest w naszym nowym domu – powiedziała.
– w nowym domu?
– Tak, w twoim nowym domu, tatusiu.
– Moja droga, nie mam żadnego nowego domu. Wszyscy moi krewni są włóczęgami. My tylko podróżujemy, płacimy czynsz tu i tam. Żaden Branham nigdy nie posiadał swojego własnego domu. Nie mam żadnego nowego domu.
– Ale tatusiu, masz tutaj w górze.
Popatrzyłem w bok. Wydawało mi się, że widzę wyłaniającą się Bożą Chwałę. Potem zobaczyłem stojący tam wielki, wspaniały, przepiękny dom.
– To jest teraz twoje mieszkanie, tatusiu. Mama jest tam i czeka na ciebie. Ja poczekam tutaj na Billy Paula. Czy nie pójdziesz się z nią zobaczyć?
– Tak, moja droga.
– Ty pobiegnij do domu, a ja poczekam na Billego.
Ruszyłem tam. Nie mogłem tego zrozumieć, lecz kiedy wszedłem po tych stopniach, zobaczyłem Hope. Była tak słodka jak zawsze. Młoda, ciemne włosy zwisały jej na ramiona. Ubrana była na biało. Kiedy wyciągnęła do mnie ręce, upadłem po prostu u jej stóp.
– Kochanie, nie rozumiem tego. Widziałem Sharon – powiedziałem.
– Tak. Powiedziała, że idzie na dół, by na ciebie czekać – powiedziała Hope.
– Kochanie, coś gdzieś musi być nie tak. Czy ona nie jest piękną, młodą damą? Czy nasza córka nie wyrosła na piękną dziewczynę?
– Tak. Jest bardzo miła – odpowiedziała.
– Och, kochanie – powiedziałem.
– Och, tak bardzo się martwisz, prawda?
– Tak – odpowiedziałem.
– Widziałam cię. Płakałeś i martwiłeś się o mnie i o Sharon. My jesteśmy w o wiele lepszym położeniu niż ty. Nie martw się więcej.
– Hope, spróbuję się już nie martwić, kochanie.
– Nigdy w życiu nie złożyłeś mi obietnicy, której byś nie spełnił. – Zawsze starałem się spełnić swoją obietnicę. Powiedziała:
– Posłuchaj, obiecaj mi, że już nie będziesz się martwił.
– Postaram się nie martwić, kochanie. – Objęła mnie. Potem rozejrzała się i zapytała:
– Nie zechcesz usiąść?
Zobaczyłem tam stojący wielki fotel. Popatrzyłem znowu na nią.
– Wiem, o czym myślisz – o tym starym fotelu, który musiałeś oddać. – powiedziała.
– Tak – powiedziałem. Cofnąłem się myślami do naszego starego domu. Byłem taki zmęczony, a mieliśmy tylko te stare, na pewno znane wam, krzesła, na których da się siedzieć tylko w bardzo wyprostowanej pozycji. Chcieliśmy zdobyć fotel Morrisa. Takie kosztowały wtedy ponad 15 dolarów i pamiętam, że musieliśmy zapłacić 2 dolary w pierwszej racie, a później płaciliśmy dolara tygodniowo. Kupiliśmy taki fotel i spłaciłem jakieś 6 czy 7 dolarów jego ceny, lecz znalazłem się w takiej sytuacji, że nie byłem w stanie uiścić za niego już żadnych opłat. Powiedziano mi, że przyjdą po ten fotel i go zabiorą. Pamiętam ten dzień. Hope wiedziała, że lubiłem placek z czereśniami. Niech będzie błogosławione jej serce. Upiekła więc dla mnie placek z czereśniami. Kiedy przychodziłem wieczorem do domu bardzo zmęczony po głoszeniu Słowa, siadałem na tym fotelu i rozważałem przez chwilę Słowo Boże. Wiele razy w nim zasypiałem. Tamtego wieczora ona wiedziała, że nie ma już fotela, chciała więc mnie jakoś pocieszyć. Taka jest prawdziwa żona. To jest prawdziwy skarb. Poznałem, że jest z jakiegoś powodu niezmiernie niespokojna. Chciała, żebym tego wieczora poszedł na chwilę nad rzekę na ryby. Pomyślałem, że coś tu jest nie tak. Powiedziałem: – Pójdźmy do frontowego pokoju. – Zobaczyłem, jak posmutniała. Kiedy weszliśmy do tego pokoju, zobaczyłem, że nie było naszego fotela. Popatrzyła na mnie i zaczęła płakać. Objęliśmy się i powiedziałem: – Och, skarbie, nie mogliśmy na to nic poradzić. Nic nie mogliśmy na to poradzić.
Kiedy teraz patrzyła na mnie i na ten wielki fotel, powiedziała:
– Kochanie, po ten fotel nikt nie przyjdzie, by go zabrać. Ten jest już zapłacony. – Usiedliśmy, by trochę odpocząć.
Och, bracie i siostro, czasami jestem tak zmęczony tutaj na ziemi. Wykończony. Bez spoczynku. Na nogach dzień i noc. Kiedy przychodzę do domu, by odpocząć, wszędzie są ludzie w rozpaczliwych potrzebach. O Boże, co mam robić? Jednak wiem jedno – że pewnego dnia przejdę na drugą stronę tej rzeki, i kiedy się tam przedostanę, mam tam dom, mam fotel, który jest już zapłacony. Czekają na mnie moi umiłowani i pewnego dnia przejdę na drugą stronę tego wielkiego Jordanu, a wtedy będę mógł odpocząć.
Bóg Wszechmogący był zmuszony przeprowadzić mnie przez to gorzkie przeżycie, bo nie zważałem na Jego wołanie. Nieodwołalne są dary i powołania Boże. Gdybym usłuchał Boga, a nie człowieka, prawdopodobnie Dar ten zacząłby działać wcześniej i dzięki temu moja usługa mogłaby być sto razy większa niż była. Oszczędziłbym sobie również wielu lat nieopisanego smutku.

Ponieważ pokutowałem i codziennie pozwalam Bogu kierować mną i posługiwać się moim życiem, On przywrócił mi to, co było mi zabrane, tak jak Jobowi w dawnych czasach, i za to jestem Jemu wdzięczny.
Przyjmij Go do swego serca i oddaj Jemu swoje życie, drogi Czytelniku. Na Chrystusie się nie zawiedziesz. Nigdy nie będziesz tego żałować. Niech cię Bóg błogosławi w imieniu Jezusa.


NADPRZYRODZONY ŚWIAT ZOSTAŁ SFOTOGRAFOWANY

 

William Marrion Branham

 

Ta zdumiewający fotografia brata Williama Branhama została zrobiona przez Studia Douglas’a w Houston, stan Teksas, w styczniu 1950 roku. Było to podczas tej samej kampanii, na której brat Boshwort przyniósł mu prośbę o modlitwę przysłaną przez Florence Nightingale, której historia opisana jest w rozdziale, mówiącym o tym, jak William Branham zdecydował się na wizytę w Południowej Afryce.
Kiedy fotografowie, pan James Ayers i pan Theodore Kipperman wywoływali to zdjęcie, byli zaskoczeni, że natrafili na dowód tego, że światło unosiło się nad głową Wielebnego Branhama.
Nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieli. Nikt z nich nie potrafił wyjaśnić, skąd wzięła się ta aureola. Następnego dnia skontaktowali się z bratem Branhamem i z innymi członkami jego grupy. Wyjaśniono im wtedy, że podobne zdjęcia wykonano wcześniej, nigdy jednak światło nie było tak wyraźne jak na tej fotografii.
Negatyw zabrano do Georga J. Lacy – rzeczoznawcy do spraw kwestionowanych dokumentów – by ustalić, czy światło nad głową brata Branhama mogło powstać w wyniku niewłaściwego naświetlenia, podczas wywoławania lub przez retusz. Pan Lacy godził się przebadać ten negatyw, a potem wydać swoją opinię na jego temat. W oznaczonym czasie, kiedy miał już skończyć swoje badania i ustalić wnioski, wyszedł ze swego pomieszczenia do poczekalni, gdzie czekali członkowie Misji Branhama, agenci prasowi i inni. Kiedy się ukazał, zapytał, która z czekających jest Williamem Branhamem. Brat Branham powstał i przedstawił się.
Pan Lacy powiedział: „Wielebny Branhamie, pan umrze jak wszyscy śmiertelnicy, lecz jak długo będzie istniała chrześcijańska cywilizacja, pańskie zdjęcie będzie żyć dalej”.
Fotografia ta jest teraz chroniona prawem autorskim, jako zdjęcie nadprzyrodzonej istoty. Jego kopia wisi w jednym z holów Washington D.C.
Poniżej fotokopia oświadczenia George’a J. Lacy oraz tekst opinii George’a J. Lacy o zdjęciu z nadprzyrodzoną aureolą.

 

George J. Lacy
Rzeczoznawca do Spraw Kwestionowanych Dokumentów
Houston, Teksas
29 stycznia 1950 r.

SPRAWOZDANIE I OPINIA
Dotyczy: Sporny negatyw
29 stycznia 1950 roku na prośbę Wielebnego Gordona Lindsaya, który reprezentował Wielebnego Williama Branhama z Jeffersonville, stan Indiana, otrzymałem z Douglas Studios, które mieszczą się w Houston, 1610 Rusk Avenue, naświetlony i wywołany film fotograficzny formatu 4 × 5 cali. Jak się twierdzi na filmie tym Douglas Studios wykonało zdjęcia Wielebnego Williama Branhama w Sam Houston Coliseum, podczas jego wizyty w drugiej połowie stycznia 1950 roku.

PROŚBA
Wielebny Gordon Lindsay zwrócił się do mnie z prośbą o poddanie wyżej wspomnianego negatywu naukowemu badaniu. Prosił mnie w miarę możliwości o ustalenie, czy według mojej opinii negatyw ten został zretuszowany lub w jakiś sposób sfałszowany, w następstwie wywołania filmu, co mogłoby spowodować pojawienie się smugi światła w miejscu aureoli nad głową Wielebnego Branhama.

BADANIE
Cała powierzchnia obydwu stron filmu Eastmen Kodak Safety została poddana makroskopowemu i mikroskopowemu badaniu i analizie. Obydwie strony filmu zostały zbadane w przefiltrowanym świetle ultrafioletowym, zrobiono także fotografie filmu w podczerwieni.
Badania mikroskopowe nie ujawniły retuszowania filmu w żadnym miejscu przez jakikolwiek proces używany w komercyjnym retuszowaniu. Badania mikroskopowe nie ujawniły także żadnego naruszenia emulsji w miejscu omawianej smugi światła, w anstępstwie obróbki negatywu.
Zdjęcie podczerwone nie ujawniło również niczego, co by sygnalizowało, że omawiany jest negatywem kombinowanym czy też podwójnie eksponowanym.
Nie natrafiono na nic, co mogłoby wskazać na to, że omawiana smuga światła została wytworzona w procesie wywoływania. Nie znaleziono także niczego, co mogłoby wskazywać na to, że negatyw ne został wywołany w normalny i ogólnie przyjęty sposób. W porównywalnych gęstościach jasno oświetlonych partii negatywu nie znaleziono niczego, co odbiegałoby od normy.

OPINIA
Na podstawie wyżej opisanych badań i analiz jestem stanowczo przekonany, że przekazany do badania negatyw nie był retuszowany, kombinowany ani podwójnie naświetlany.
Co więcej, jestem stanowczo przekonany, że smuga światła widoczna nad głową w pozycji aureoli, została utworzona przez padające na negatyw światło.

Z poważaniem
George J. Lacy

SPIS TREŚCI